Chciałabym opowiedzieć Wam historię mojej miłości, której nie można tak po porostu zapomnieć… Miłości która w moim sercu nadal mieszka mimo iż od jego śmierci minęło 3 lata… Chciałabym Wam opowiedzieć o heroicznej walce i nadziei, która trwała do końca… Chciałabym pokazać Wam dużą część mnie, bo moja przeszłość to też JA, moja wrażliwość, serce które tęskni, ale które wierzy że jeszcze będzie kochać równie pięknie.
JACEK:
Moja historia z chorobą, pewnie jak wiele innych, zaczęła się niespodziewanie. 16-letniemu chłopcu mogło przejść wszystko przez myśl, tylko nie fakt, że zachoruje. Na początku dostałem lekkich, potem coraz silniejszych bóli wokół pasa.Przypisywałem to kręgosłupowi. Zaczęły się wędrówki od lekarza do lekarza, od badania na badanie. Czas oczekiwania na nie w Polsce jest długi, więc wszystko przedłużało się w czasie.
Najpierw był rentgen kręgosłupa, potem badanie nerek, ale wyniki były bez zarzutu. Kręgosłup trochę pokrzywiony, więc wytłumaczenie bólu było jak na zamówienie. I wszystko pasowałoby gdyby nie fakt, że czułem się coraz gorzej. Schudłem prawie 20 kilogramów, a z dnia na dzień zaczynało brakować siły do zwykłych, codziennych zajęć. Któregoś dnia przez przypadek zauważyłem niewielką fałdkę na brzuchu. W tamtym czasie przypisałem ją chodzeniu na siłownię. Minęło około pół roku chodzenia od lekarza do lekarza, zanim trafiłem na USG i tam wszystko było już jasne.Pamiętam, że ból był tak nieznośny, że musiałem kucać na przystankach w oczekiwaniu na autobus.
Któregoś dnia mój kierownik powiedział mi „Jacek ty jedź do domu idź do lekarza, bo źle wyglądasz.” Tego dnia pojechałem na badanie USG z mamą, skąd skierowano mnie na ostry dyżur do szpitala. Nie miałem siły żeby dojechać tam na własnych nogach. Nikt niczego mi nie tłumaczył. W szpitalu po raz kolejny zrobiono mi USG i oglądano mnie z każdej strony. Schodziła się coraz to większa ilość lekarzy i robiła coraz to większe oczy. Potem kazano mi dokładnie ogolić miejsce wokół jądra. To był dość krepujący moment, kiedy na pomoc przysłano mi młodą pielęgniarkę. Ona chciała być uczynna, a ja chciałem się zapaść pod ziemie. To chyba jedyna tak krępująca chwila.
1,5 godziny później byłem już po usunięciu jądra. Potem, na ile pamiętam, po około dwóch tygodniach wróciłem do domu. Nie wiedziałem zupełnie, o co w tym wszystkim chodzi, a właściwie byłem tak słaby, obolały, że nawet nie wiem czy pytałem. Po czasie około dwóch tygodni od powrotu ze szpitala, kiedy nie miałem siły wstać z łóżka, znajoma Pani doktor pediatra powiedziała mi, że muszę iść do szpitala, że będę leczony,że pacjenci tego szpitala nie mają włosów itd. Właściwie wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, co mnie czeka, więc przyjąłem tą wiadomość pogodnie. Mój stan zdrowia był tak zły, że było mi obojętne, byle przestały mnie boleć: brzuch,plecy.
W tamtym czasie, to wiem z opowiadań mamy, po operacji jądra lekarz powiedział jej: „niech Pani da na składkę w kościele i się modli”, potem odesłał mnie do domu. Nie było żadnej mowy o jakimkolwiek leczeniu. Nie miałem pojęcia, że istnieje taki dział leczenia jak onkologia. Nie dał nawet cienia nadziei na życie: nowotwór jądra z przerzutami do płuc i wątroby. Tak brzmiał wyrok, o którym nie miałem pojęcia. Moja mama po powrocie ze szpitala zaczęła szukać pomocy po uzdrowicielach. Przywieziono mi lek, od człowieka, który uzdrowił nim swojego syna. Po leku miało nastąpić pogorszenie stanu zdrowia i tak było w moim przypadku. Z dnia na dzień zaczęło uchodzić ze mnie życie!!!
Kiedy zaczynało brakować nadziei, znajoma pediatra kazała mamie wziąć dokumenty i jechać do Centrum Onkologii szukać pomocy. Obiecała, że jeśli nie dadzą szans, to będzie do końca opiekować się mną, jeśli jednak będą chcieli mnie leczyć to trzeba spróbować.
Kiedy trafiłem pół żywy do Centrum Onkologii w Krakowie, Pani doktor, która mnie przyjęła dała mi 70 %szans, krzycząc na mamę, że trzymała mnie dwa tygodnie w domu i dawała leki od szarlatana. Pamiętam ze mama rozpłakała się i powiedziała „Jestem ciekawa, co Pani by zrobiła gdyby ktoś zabrał Pani nadzieję nażycie dziecka, też by Pani chwytała się wszystkiego by je ratować.”
Warunek był jeden, musiałem wytrzymać pierwszą bardzo silną dawkę chemii. To było trudne wyzwanie zważywszy, że byłem całkowicie wycieńczony.
W sumie dostałem 13 serii chemii. Pierwsze serie chemii czułem się dobrze, może dlatego, że było dużo innych, gorszych dolegliwości, zwłaszcza bólowych. Każda kolejna seria pokazywała swoje oblicze: wymioty, wysoka gorączka, brak apetytu, spadki krwi, zapalenie oka, wątroby i co najgorsze to ciągle podenerwowanie na cały świat.
Pamiętam momenty zwątpienia,kiedy czekałem jak koledzy przyjdą mnie odwiedzić, bo czas ciągnął się w szpitalu w nieskończoność. Każdy przejeżdżający za oknem samochód rodził w sercu nadzieję, że to ktoś jedzie mnie odwiedzić. Chwile normalności stanowiło dla mnie cięcie na kawałki ligniny w dyżurce pielęgniarek. Kiedy jesteś w szpitalnej rzeczywistości robisz wszystko by poczuć się jak w domu. Graliśmy w karty, zamawiali pizzę
i podpalali po kryjomu papierosy pod prosektorium. Teraz wiem, że było to mało rozsądne, ale wtedy to była swego rodzaju rozrywka.
Dziś z perspektywy zdaję sobie sprawę, że mama przeszła ze mną naprawdę dużo, kiedy raz po raz wychodziliśmy z gabinetu zakwalifikowani do następnej chemii i każda następna miała być ostatnią. Dostawałem wtedy szału, że znów muszę zostać i patrzeć jak każda kropla zabija po to, żeby móc żyć. Wiedziałem jednak, że kiedyś przestanie spływać i pojadę do domu, który w takich chwilach bardzo doceniasz.
Nigdy nie zapomnę jak po którejś z pierwszych chemioterapii będąc w domu na przepustce, spotkałem kolegę, który zapytał „Cześć Jacek,jesteś, to ty jeszcze żyjesz?” Pomyślałem wtedy, że on chyba źle się czuje,że żartuje.
Przecież jestem chory, ale żeby umierać – po co. Nie miałem wtedy pojęcia, że jestem chory na raka, nikt mi nic nie mówił na temat tego, na co jestem chory.
Datę 3 czerwca1996r. zapamiętam na całe życie. To dzień, kiedy Profesor z Krakowa powiedział mi, że to już koniec chemii, że wyniki są dobre
i następne spotkanie za miesiąc na kontroli. Pamiętam, że wybiegłem ze szpitala z taką euforią, że o mało mnie samochód nie potrącił. Wtedy jeszcze nie było we mnie świadomości,jaką walkę wygrałem, wtedy była młodzieńcza radość, że przekraczam linie łączącą świat choroby, chemii, wymiotów i wracam do normalnego życia takiego jak większość moich kolegów. Świat, do którego przez ten rok tak bardzo tęskniłem, a z którego teraz pragnąłem czerpać pełnymi garściami stracony czas.
Po miesiącu była pierwsza kontrola i lekki lęk, co powiedzą. Potem druga i kolejna i następna, a potem już tylko radość ze zdrowia.
Z czasem, kiedy mama i bliscy opowiadali mi o różnych wydarzeniach tamtego czasu zrozumiałem, jakim jestem szczęściarzem. Przecież wygrałem życie, zacząłem wszystko odnowa!!!!!!!!!!!!!!
Przez kolejne 9 lat chodziłem na kontrole, cieszyłem się z każdej chwili, pokochałem moją żonę i było tak,jakbym nigdy nie był chory. Przez moment nawet nie miałem wątpliwości, że choroba jest wyleczona i jest już spokój. Kiedy z Anią zostaliśmy parą był moment kiedy bałem się jej powiedzieć, że byłem chory…, a właściwie na co byłem chory. Na początku poinformowałem ją, że miałem raka, że to wyglądało tak i tak. Ona nie pytała o wiele, więc czekałem ponad rok zanim powiedziałem jej, że nie mam jądra. Tego chyba bałem się najbardziej, reakcji kobiety, którą kocham na taką wiadomość. Zareagowała naprawdę cudownie, ale mam świadomość, że to była jedna
z najtrudniejszych naszych rozmów, najbardziej krepujących.
ANIA:
Dokładnie pamiętam dzień, kiedy wtedy jeszcze jako mój chłopak Jacek opowiedział mi o tym, że był chory na raka. Było to zaraz po tym, kiedy poprosił żebyśmy zostali parą-taka pierwsza młodzieńcza miłość, tak to wtedy traktowałam. Miałam 16 lat i wiadomość o tym, że kiedyś Jacek chorował nie bardzo do mnie docierała. Jak to on wysoki, dobrze zbudowany, zdrowy chłopak mógł być chory? Różnił się od innych kolegów, zawsze był taki spokojny,ułożony, powiedziałabym, że nazbyt dojrzały jak na swój wiek. Pojęcie, czym jest nowotwór w tamtym czasie było dla mnie bardzo abstrakcyjne. Przyjęłam jednak tą wiadomość z powagą, bo wiedziałam ile musiało kosztować go odwagi żeby mi o tym powiedzieć – zwłaszcza na początku naszego związku. Dużo wtedy zyskał w moich oczach.
Kiedy Jacek poprosił mnie o rękę nie było myśli o tym, żeby nie zawierać związku małżeńskiego z powodu choroby, jaką przeszedł w przeszłości Przychodziły czasem myśli, co by było gdyby choroba się nawróciła,był lęk, a potem szybka zmiana toku myślenia, bo, po co myśleć o czymś, czego nie ma. Właściwie w tych myślach nie potrafiłam sobie wyobrazić sytuacji, w której choroba się nawraca. Wydawało mi się, że jestem zbyt słaba by móc to przyjąć, a co dopiero być wsparciem dla męża. Niestety już dwa lata po ślubie przyszło zmierzyć nam się nawrotem choroby. Po którejś kontroli, którą Jacek miał co pół roku przyszedł list z wezwaniem na wstawianie się do szpitala.Potem robili jakieś badania, a ja przez cały ten czas szukałam wytłumaczenia dla tej sytuacji. Słowo marker brzmiało dla mnie magicznie, zaczęłam więc szukać po literaturze medycznej jego znaczenia, a potem możliwości jego wzrostu. Każda z możliwych tworzonych przeze mnie wersji zaistniałej sytuacji była dobra, byle nie fakt nawrotu choroby. Wtedy zaczęłam poznawać przedsmak oczekiwania na wyniki badań na szpitalnym korytarzu, kiedy z nerwów zaczynają się zlewać ludzkie głosy, a ty słyszysz przepływającą w swoich żyłach krew.Pomału zaczynasz odczuwać jakby dopadał cię obłęd. Jacek w porównaniu ze mną był bardzo spokojny, do dziś nie wiem czy chciał mnie chronić, czy rzeczywiście wierzył, że to nie jest nawrót. Dzień 15 października 2003 roku zapamiętam na zawsze. Jacek wyszedł
z gabinetu lekarskiego i powiedział „to jest nawrót raka”. Pamiętam padający deszcz, kiedy wyszliśmy z Centrum Onkologii i potworny lęk. Przez głowę przechodziły mi wtedy tysiące myśli: dlaczego my?Dlaczego teraz? Dlaczego po raz drugi, przecież już raz chorował, to po co jeszcze raz? To było tak bardzo nierealne, że wydawało mi się jakbym zawisła w jakiejś próżni. Najpierw były myśli że to już koniec, ze zawalił się cały nasz świat. Wracaliśmy do domu, a ja miałam poczucie, że to sen, że za chwilę się obudzę i będzie dobrze. Łzy i strach to pierwsza moja reakcja na słowo „rak”.
Tego samego dnia wróciliśmy do szpitala na pierwszą serię chemii. Wtedy zupełnie nie miałam pojęcia, czym jest to leczenie. Jacek już wiedział, co go czeka, ale nic mi nie mówił. A ja naiwnie wierzyłam, że to tylko taka kroplóweczka, po której wyjdzie może kilka włosów,przeleci i będzie dobrze. Szybko jednak moje naiwne myślenie zmieniły kolejne dawki.
Do dziś nie wiem skąd tamtego wieczoru wzięłam siłę, by usiąść samotnie w domu (w czasie, kiedy Jacek był w szpitalu) i przemyśleć wszystkie możliwe drogi, jakie były do wyboru. Bo przecież mogłam się załamać,ale nie o to chodziło w tamtej chwili. Mogłam zrezygnować zostawić to wszystko– tylko, że to nie było by zgodne z moim sumieniem i z miłością, która zawsze wierzyłam, że wszystko przetrzyma. Wtedy tamtego wieczoru obiecałam sobie, że będę walczyć mimo przeciwności losu, że będę silna dla niego, dla naszej miłości. Wiedziałam, że mam oparcie w Bogu i że On zawsze mi pomoże. Pamiętam,że lekiem na cały ból tamtej sytuacji była modlitwa. Znajomy Ksiądz odprawiał w intencji Jacka msze święte, wielu ludzi nawet czasem obcych modliło się w jego intencji. To były wagony modlitw, o które z czasem zaczęłam prosić przypadkowo poznanych ludzi. Wiedziałam, że Bóg nie może zignorować tylu rozmodlonych ludzkich serc. Ta modlitwa dawała nie tylko nadzieję, ale często pokazywała to,co dla oczu niewidoczne. Przez cały czas choroby Jacka zaznaliśmy tak wielu cudownych odpowiedzi co do sensu, jaki niesie ze sobą ta choroba.
Niesamowite było w tamtym czasie zachowanie Jacka,On ciągle martwił się o mnie, żeby mnie było dobrze, żebym za długo w szpitalu nie siedziała i za dnia wracała do domu. Niewątpliwe świadomość, że on jest, że się kochamy dawała siłę do walki. Pomocą służyli też znajomi i rodzina. Myślę,że w sytuacji granicznej człowiek weryfikuje przyjaźń innych ludzi. Były całkiem obce osoby, po których nigdy nie spodziewałabym się takiego zaangażowania i pomocy. Były też osoby, które z jakiegoś powodu zawiodły, na których wydawało mi się, że mogę zawsze polegać, a w tym przypadku ich nie było.
JACEK:
Nawroty pojawiły się na wątrobie. Najpierw przyszedł list o zgłoszenie się do Centrum w związku z wynikiem markera. Potem były badania TK, USG. Podskórnie przeczuwałem, że coś się dzieje, że te badania nie są na darmo. Potem już tylko 15 października 2003roku usłyszałem słowo RAK.
Ja tą wiadomość przyjąłem dość spokojnie, dopiero potem leżąc podłączony pod kroplówką wracałem pamięciom do kolegów, którym te 9 lat temu się nie udało. Miałem chwile, kiedy myślałem nic dwa razy się nie zdarza. Dużo gorzej na początku przyjęła tę wiadomość Ania.Dla mnie informacja o nawrocie była zaskoczeniem, ale przyjąłem to spokojnie jakbym tego oczekiwał.Byłem spokojny, ale zły, że znowu muszę przez to przechodzić. Na początku najbardziej bałem się samej chemioterapii. Leków, że takie a nie inne skutki są po nich. Zastanawiałem się nad tym, że 9 lat temu wszyscy koledzy, którzy mieli nawrót, umarli – ale to nie była obawa, tylko takie przemyślenie.
Co prawda już nie pamiętałem wiele po tamtej chorobie, ale pierwsza chemia szybko mi przypomniała.
ANIA:
Początkowe pół roku chemii i pobyt w domu pomiędzy kolejnymi seriami, to był dla nas bardzo trudny czas. Jacek zawsze kochał aktywne życie, spotkania z ludźmi i nagle wszystko uległo zmianie.Chemioterapia z każdą kolejną serią osłabiała jego siły, do tego za oknem był trzeszczący mróz. Pamiętam, że kiedy wracał do domu po kolejnej chemii,starałam się zapewnić mu wszystko, co było w mojej mocy. Od samego początku wiedziałam, że najlepszym lekarstwem będzie kontakt z ludźmi, którzy są dla niego ważni. Starałam się żeby Jacek miał kontakt z kolegami z pracy. Bardzo nam wtedy pomogli. Przyjeżdżali odwiedzali, wymyślali coraz to nowsze zadania,żeby zając Jackowi czas.
Były momenty, kiedy dwa dni po chemii Jacek zaczynał się buntować – wtedy było bardzo ciężko. Wymyślał sobie zajęcia ponad swoje siły, w dodatku na mrozie, a potem kłócił się za mną żebym mu dała spokój, bo on wie, co robi. Były takie momenty, że płakałam z bezsilności, a Jacek – dotąd chodzący spokój – robił się bardzo agresywny. Na szczęście takie chwile mijały i wracał mu zdrowy rozsądek.
Każdy kolejny spadek markera pokazywał jak bardzo warto jest walczyć, choć czasem brakowało sił. Przed Świętami Wielkanocnymi w 2004 roku czekaliśmy z Jackiem na kolejną wizytę przed podaniem chemii. Był marzec, za oknem świeciło piękne słońce, wtedy przechodząca korytarzem pielęgniarka powiedziała do męża: „chyba Jacek będziesz dziś skakał do sufitu”. Niepotrzebne były w tamtej chwili żadne słowa, po prostu wymieniliśmy z mężem spojrzenia, a potem były śmiech i łzy na przemian. Łzy szczęścia, ale też ulgi.Wtedy wszystko zaczęło nabierać sensu. Kiedy dowiadujesz się, że „jest dobrze,to koniec leczenia”, wtedy każda łza i każdy lęk i nieprzespana noc i jego ból,którego w żaden sposób nie możesz przeżyć za niego, choć bardzo go kochasz, to wszystko nabiera nowego wymiaru.
Pamiętam tylko, jak siedząc szczęśliwa przed gabinetem lekarskim myślałam o innych którzy czasem skuleni siedzieli i czekali– dała bym wtedy naprawdę dużo, żeby każdy z tych chorych mógł usłyszeć, że jest już w porządku.
Przez miesiąc nie mogłam wyjść z jakiegoś snu, że to wszystko już za nami.
Wtedy na poważnie zaczęliśmy myśleć o powiększeniu rodziny. Mimo wielu prób i starań owocu naszej miłości nie było. Pomału zaczęłam popadać
w obsesję. Wtedy postanowiliśmy zgłosić się do lekarza. Moje wyniki były
w porządku, więc pod lupę wzięto Jacka. Pierwsze badanie nasienia wykazało azoospermie, czyli całkowity zanik plemników. Zaczęłam szukać w Internecie nadziei, że może to tylko chwilowy stan po chemioterapii. Po miesiącu powtórzyliśmy badanie, tym razem jednak zgłosiliśmy się na konsultacje do kliniki leczenia niepłodności. Wynik kolejnego seminogramu był identyczny
i nie pozostawiał żadnych złudzeń. Pamiętam jak Jacek pobladł w gabinecie androloga, który bez ogródek powiedział „Nigdy nie będzie miał pan swoich dzieci, ale niech się Pan nie przejmuje, bo nie ten ojcem, kto zrobił,ale ten, co wychowa. Nie macie państwo szansy na dziecko, bo po tej ilości chemii, którą Pan wziął, nigdy nasienie się nie odbuduje, chyba, że cud się stanie.”
Dokładnie pamiętam jak wyszliśmy z gabinetu lekarza – trudno to nazwać – czy źli czy rozgoryczeni.Jacek zaczął się wściekać, że lekarze z Krakowa go oszukali, że pytał, a oni powiedzieli, że nic nie będzie się działo z płodnością po chemii. Czuliśmy się oszukani, tyle, że to i tak by już niczego nie zmieniło. Trzy piętra schodów,po których wychodziliśmy z kliniki, to czas, kiedy usłyszałam od Jacka, żebym go zostawiła, bo do niczego się nie nadaje, że co mi z niego, skoro nawet dzieci nie może mieć. Było w nas mnóstwo żalu. Pamiętam jak zaczęłam mu tłumaczyć, że życie się nie kończy, że mamy siebie nawzajem i to jest najważniejsze. Mówiłam mu słowa otuchy i wsparcia, choć w tamtej chwili serce pękło mi na połowę. Nie potrafiłam znaleźć w sobie zgody na kolejny dar losu.Jak to nie móc mieć dziecka, owocu tej miłości, która pokonała chorobę
i śmierć? Jak nie mieć dziecka z mężczyzną, który tak walczył? Nie załamałam się. Stwierdziłam, że zawsze zostaje jeszcze możliwość adopcji. Potem myśli
o dziecku przysłonił kolejny atak choroby.
Pierwsza kontrola i wiadomość,że marker znów nieznacznie, ale wzrósł. Wtedy nie było już lęku tylko myśl, że skoro się udało poprzednio dwa razy to i teraz musi się udać. Oczekiwanie na kolejne wyniki było wiecznością. Potem werdykt, że to węzły zaotrzewnowe. 3serie chemioterapii, która nie pomogła.
JACEK :
Pamiętam jak lekarz powiedział mi, że są zajęte węzły zaotrzewnowe i że muszę dostać kolejną chemię. Tego dnia wróciłem do domu wieczorem usiadłem w fotelu i zacząłem płakać jak dziecko.Płakaliśmy razem z Anią. Byłem załamany, że życie tak mnie doświadcza. Nie dość, że nie mogłem być tatą, to teraz jeszcze raz musiałem umierać z każdą kroplą chemii, po to żeby móc żyć.
Kiedy zjawiłem się w szpitalu na pierwszą z trzech serii chemii w tym etapie choroby sam zapach szpitala przyprawiał mnie o wymioty. Chemię, która normalnie rozkładano na 3 dni ja brałem w ciągu 24 godzin (ok. 16 worków płynu). Po jednym takim cyklu byłem napuchnięty jak bańka. Lekarze jednak wiedzieli, że kiedy tylko jest możliwość, to ja skracam pobyty w szpitalu do minimum.
To właśnie wtedy spotkałem kolegę, którego poznaliśmy jak zaczynałem leczenie pół roku wcześniej. Wtedy zrozumiałem, że nie mogę narzekać na to, co mam, że tak naprawdę los mi sprzyja. Artur, bo tak miał na imię, wjechał do sali na wózku inwalidzkim.Kiedy się poznaliśmy chodził na własnych nogach
i wyglądał dużo lepiej. Teraz miał rany od termofora na nogach, bo po operacji kręgosłupa, dokąd miał przerzuty, stracił czucie w nogach. Wyglądał naprawdę źle.
ANIA:
Tak rzeczywiście tamto spotkanie wywarło na nas ogromne wrażenie. Tak jakby Bóg chciał nam pokazać, że inni mają dużo gorzej, że przecież choroba mogła znacznie gwałtowniej postąpić do przodu. Pamiętam jak Jacek wyszedł do WC, co przy chemii należało do stałych rytuałów, wtedy Artur zapytał jak u nas z dziećmi. Powiedziałam mu pełna żalu, że właśnie kilka dni temu dowiedzieliśmy się, że nie będziemy mogli ich mieć. Artur wtedy powiedział coś, co mną wstrząsnęło: „Widzisz przykro mi, ale wy nie będziecie mogli mieć dzieci, a ja już nic nie będę mógł – zobacz jak wyglądam”.Nie wiemy, co dzieje się dziś z Arturem, ale dał nam wtedy duża lekcję pokory i umiejętności dostrzegania i doceniania tego, co posiadamy.
Od tamtej pory, kiedy tylko przychodziło zwątpienie, czy mnie czy Jackowi, przypominaliśmy sobie jego i wszystko nabierało nowego znaczenia.
JACEK:
Po3 seriach chemii marker poszedł do góry, nic nie pomogło. Stwierdzono, że warto było by to zoperować. Chirurdzy nie robili złudzeń. Stwierdzili, że jest to w złym miejscu zmiana i że nigdy wcześniej takiej operacji nie wykonywali.Nastraszyli mnie, że mogę nie zejść ze stołu. Operacja szczęśliwie się udała,niestety bez żadnego efektu. Przez 3 doby po operacji nie mogłem się nawet na łóżku przesunąć, odczuwałem taki ból. Oddychanie też przychodziło z trudnością.
ANIA:
Właściwie nie pamiętam dnia operacji, bo taka byłam oszołomiona.
Kiedy wpuszczono mnie na intensywną terapię, pod dużą ilością aparatury leżał Jacek i bardzo cierpiał, choć jak zwykle chciał pokazać, że nic nie mu nie jest. Pamiętam jak pielęgniarka chciała być miła i odkryła kołdrę żeby mi pokazać jak wygląda cięcie po operacji. Po tym widoku czułam jak krew napływa mi do głowy. Wyszłam na korytarz i zemdlałam. Jacek jednak, jak to on,szybko się pozbierał i w piątej dobie wyszedł ze szpitala. Potem było długie oczekiwanie na wyniki, które podziałały jak sól trzeźwiąca. Operacja nic nie pomogła, zmiana nadal była w węzłach zaotrzewnowych. Lekarze rozkładali ręce,Profesor z Krakowa podczas jednej z rozmów powiedział, że przypadek męża jest ciężki,że ma wszystkie węzły pozajmowane itd. Wyszliśmy z jego gabinetu przyłamani. Postanowiłam jednak nie czekać. Dowiedziałam się, że w Centrum Onkologii w Bydgoszczy sprowadzono jedyny w Polsce wykrywacz raka badanie PET. Po wielu walkach z lekarzami i dzięki uprzejmości kierownika Zakładu Medycyny Nuklearnej w Bydgoszczy Jacek został zakwalifikowany do badania. Wyniki były po trzech dniach i potwierdziły, że zmiana jest tylko jedna i znajduje się w okolicy węzłów zaotrzewnowych, a nie jak sugerował Profesor, że wszystko jest zajęte.Krakowscy lekarze sami nie wiedzieli, co robić – czy dawać chemię, która nie pomagała, czy znów operować. Wtedy dzięki pomocy naszego kochanego przyjaciela dr. Krzysztofa Bieronia dostaliśmy skierowanie do Centrum Onkologii w Warszawie celem wykonania RPLND. Nikt nie miał wątpliwości, że tam są najlepsi specjaliści. Pamiętam jak w pokoju 106 lekarz z niedowierzaniem przeglądał moją historię choroby i patrzył czy po takiej ilości chemii ja rzeczywiście żyję. Potem wykonano mi dużo badań i wyznaczono termin operacji na marzec.
To był trudny czas dla nas dwojga. Ponad 300 km od domu, sami w wielkim mieście, z trudnym doświadczeniem.Wspomnienia mojego samopoczucia po operacji w Krakowie nie napawały optymizmem.Pamiętam jak siedzieliśmy w holu wielkiego gmachu Centrum Onkologii, za oknem sypał śnieg, a my tak prozaicznie, marzyliśmy tylko żeby było już za dwa tygodnie, żebyśmy byli w domu. Ku miłemu zaskoczeniu operację przeszedłem dobrze i już następnego dnia mogłem chodzić. Wyniki też napawały optymizmem,ponieważ znaleziono potworniaka dojrzałego. Liczyłem, że będzie już dobrze…byłem zmęczony…
ANIA:
Moment,kiedy przyszło nam wybierać między Warszawą, a Krakowem był naprawdę krytyczny.Baliśmy się, że zamkniemy sobie drzwi w Krakowie, że lekarze nie zrozumieją naszego wyboru. Z drugiej strony za każdym razem, kiedy szłam do gabinetu lekarza prowadzącego leczenie Jacka przeżywałam koszmar. W ogóle do dziś się zastanawiam, co tacy ludzie robią w takim miejscu jak onkologia. To, że się jest dobrym specjalistą nie zwalnia od bycia ludzkim dla pacjenta. Za każdym razem, kiedy lekarz ze mną rozmawiał czułam się ignorowana. Jeden raz siedział do mnie plecami, innym razem podśmiechiwał się pod nosem. Pamięć tamtej sceny i ciągłe straszenie, że właściwie to cud, że Jacek jeszcze chodzi po świecie,wskazywały na to, żeby uciekać z Krakowa. W drodze rozpaczy postanowiłam skonsultować przypadek męża za granicą. Znajoma francuska, u której pracowałam znalazła mi namiar mailowy na dwie kliniki w Szwajcarii. Napisałam obszerny list tłumacząc, że nie stać mnie na tą konsultacje, ale liczę, że znajdzie się lekarz wielkiego serca, który zechce pooglądać wyniki mojego męża. Po trzech tygodniach napisał do mnie lekarz, który wzruszony naszą historią postanowił nam pomóc. Poprosił o historię choroby w języku angielskim i płytki CD z wynikami TK i USG . Pamiętam jak przez dwa dni i noc siedziałam i przygotowywałam skróconą wersję historii choroby, a potem chodziłam po archiwach szpitalnych prosząc o nagranie badania TK na płytkę. Po trzech dniach udało się przesłać całość dokumentów. Potem miesiąc czekałam na odpowiedz.Właściwie to tamten lekarz przekonał nas, żebyśmy jechali do Warszawy i że jeśli to możliwe, żeby operować. Życzliwość tego lekarza przekonała mnie, że nie ma drzwi, których nie można by otworzyć. Po przyjeździe do Warszawy,pamiętam tylko jeden moment, kiedy byliśmy przerażeni jak wielkie jest Warszawskie Centrum Onkologii i że to tyle kilometrów od domu.
Po operacji marcowej okazało się, że resztki zmiany nadal są w brzuchu.
W związku ze wzrostem markera,we wrześniu, po raz kolejny przeprowadzono operację RPLND. Również przed tą operacją po wielu telefonach do Bydgoszczy, na własną rękę zrobiliśmy kolejne badanie PET, aby już w 100 % opisać miejsce zmiany. Niestety również tym razem zmiana wycięta okazała się być nienowotworowa. Wtedy po raz pierwszy nasze drogi spotkały się z cudownym lekarzem Panią dr Iwoną Skoneczną, która podczas którejś wizyty kontrolnej poprosiła nas, abyśmy opisali Jacka historię na forum Fundacji „Wygrajmy Zdrowie”. To było niesamowite, kiedy po jej napisaniu zaczęły na forum odzywać się głosy ludzi, których poznaliśmy pół roku wcześniej, a z którymi kontakt się urwał. Wtedy dostaliśmy energii do tego, aby się zaangażować w pracę fundacji.
Czas kiedy obserwowano zachowanie markera był taką swoistą przerwą w jazdach do szpitala. Ja to nazwałam miesiącówki, podczas których żyliśmy zapominając, że jest choroba, była praca, zajęcia na uczelni, był czas na imprezy i wspólne spacery. Właściwie jeden: 152 km do Częstochowy…
W pewnym momencie życia z chorobą non stop przez siedem lat zaczynasz traktować ją jak taką samą czynność, co mycie, jedzenie czy ubieranie. Lęk nachodzi człowieka dopiero,kiedy ma kolejne wyniki. Wtedy przed kolejnymi badaniami, ja przez tydzień przed i tydzień po, nie mogłam normalnie myśleć. Budziłam się rano otwierałam oczy i dostawałam nóż w serce, że to nie sen. Rzeczywistość była okrutna,trzeba było zmierzyć się z kolejnym wzrostem markera i czekaniem 6 dni na wynik RM, albo trzech na wynik markera. Zawsze, kiedy brałam słuchawkę do ręki,wykręcałam numer telefonu do Warszawy żeby dowiedzieć się o wyniki trzymałam małą figurkę w dłoniach albo różaniec. Uczucia, które towarzyszą w takiej chwili są nie do opisania. Strach, lęk, drżenie rąk, bicie serca w szybkim tempie i wiele wiele innych.
W chwilach wolnych od badań powracała też myśl o dziecku. Pamiętam jak wykonałam telefon do ośrodka adopcyjnego i usłyszałam od przemiłej Pani, żebym sobie nadziei nie robiła, bo jak mają zdrowe pary to my spadamy na koniec listy i owszem, że kwalifikacje przejdziemy pomyślnie, ale nikt nam dziecka nie da. Ta informacja powaliła nas z nóg. Zamknięto nam nadzieję na posiadanie dziecka jakąkolwiek drogą. Ani naturalnie, ani poprzez adopcje nie mieliśmy szans mieć dzidziusia. To był czas, kiedy poczuliśmy beznadzieję naszego życia. I można sobie tłumaczyć, że mamy siebie i że to my jesteśmy ważni, ale kiedy wracaliśmy od znajomych, którzy mają dzieci nasz dom wydawał się zupełnie pusty, czegoś w nim brakowało. Czego sami wiecie. Dostałam odruchu złości na kobiety ciężarne i bólu w sercu na widok dzieci. Długo musiałam walczyć ze sobą, aby nadszedł moment pogodzenia. Jackowi też był ciężko. Pamiętam jak bez słów wymienialiśmy spojrzenia, kiedy znajomi chwalili się, że ich pociechy umieją to czy tamto i że to takie miłe.Oczywiście nie obyło się bez komentarzy osób, które jak się okazało, nie były nam serdeczne.
JACEK:
W 2007 roku, w styczniu przeszedłem czwartą operację RPLND. Wynik markera nadal pozostawał podwyższony, ale wyniki obrazowe były bez zarzutu. Lekarze postanowili obserwować markera i co jakiś czas powtarzać badania obrazowe. W lutym razem z Anią postanowiliśmy złożyć dokumenty do dwóch ośrodków adopcyjnych, które nam nie odmówiły możliwości adopcji, przynajmniej w początkowej fazie. W maju po wielu spotkaniach kwalifikacyjnych coraz częściej słyszeliśmy, że choroba jednak stanowi problem i wszystko przesunie się w czasie. Wtedy Ania wpadła na pomysł, żebym poszedł przebadać nasienie, tak po prostu bez żadnej nadziei, że wynik będzie pozytywny– bo przecież zdaniem lekarzy nie miałem szans na dziecko!!!!!!!!!!!!!
Badanie zrobiłem 1 czerwca – w dzień dziecka – wtedy kompletnie o tym nie myśląc, teraz poczytuję to za znak. Kilka godzin później pojechaliśmy razem do tej samej kliniki, w której kilka lat wcześniej usłyszałem, że nigdy nie będę mógł mieć dzieci – odebrać wynik. Nawet nie spojrzeliśmy na kartkę podaną nam przez Panią androlog, która pierwsza powiedziała „ma Pan trochę zdrowych plemników, proszę poczekać do lekarza”. Nigdy nie zapomnę tamtej chwili, jakbym przez moment dotknął Boga. Lekarz przyglądał się bardzo długo wynikowi i powiedział, że musi cofnąć słowa sprzed kilku lat, kiedy zabrał mi nadzieję, ale ten wynik można traktować tylko i wyłącznie w ramach cudu. W listopadzie kiedy Ania pokazała mi wytęsknione, wymarzone dwie kreski na teście ciążowym bałem się cieszyć, nie mogłem uwierzyć, że to przytrafia się właśnie mnie. Potem było pierwsze usg i wymarzona maleńka fasolka – nowe życie, krew z mojej krwi. W 7 tygodniu ciąży w nocy Ania zaczęła krwawić, lekarz prowadzący ciążę kazał pojechać nam do szpitala, aby sprawdzić czy dzidziuś żyje. Boże,tamtej nocy po raz pierwszy naprawdę bardzo się bałem. Nigdy nie bałem się ani raka, ani leczenie a teraz umierałem ze strachu o moje dziecko, jak się później okazało, nie ostatni raz. Jechaliśmy do szpitala w kompletnym milczeniu, jak sparaliżowani. Czas kiedy Ania weszła na badanie usg zdawał się nie mieć końca. Potem kiedy wyszła z gabinetu popatrzyła tylko na mnie i ze łzami w oczach powiedziała: „Widziałam jego serduszko-bije!!!!”. Za kilka dni kiedy zgłosiliśmy się na badanie lekarz prowadzący robiąc usg zrobił zdziwioną minę i powiedział:„czy wiecie Państwo, że macie podwójne szczęście, proszę popatrzyć tutaj jest jedno serduszko, a tutaj drugie.”Ogromne szczęście to chyba pierwsze nasze uczucie na wiadomość że będziemy mieli bliźniaki.Taki dar od losu.
ANIA:
Od tamtej nocy musiałam prowadzić bardzo oszczędzający tryb życia, ponieważ ciąża była zagrożona. Jacek przez 9 miesięcy bardzo mi pomagał, a ja jak kobieta w ciąży pochłaniałam ogromne ilości jedzenia robiąc się coraz większa. Pomimo ogromnego lęku o utrzymanie ciąży to był najcudowniejszy czas dla mnie jako kobiety. Pamiętam dzień kiedy po raz pierwszy na moim brzuchu pojawiła się mała kulka – dzidziuś wypychał swoje kolanko. Tego dnia Jacek w związku ze znacznym skokiem markera pojechał do Gliwic na badanie Pet. Kiedy wrócił nie mógł się do mnie zbliżać, ponieważ był napromieniowany. Trzy dni czekał żeby zobaczyć tą małą kulkę, a właściwie dwie. Nigdy nie widziałam go tak szczęśliwego.
JACEK:
Datę9 lipca zapamiętamy z Anią na całe życie. O 9.45 Ania trafiła na salę operacyjną, przez cały czas dane mi było widzieć jak rodzi się nasze największe marzenie, nasz wymodlony cud. O 10.32 na świat przyszedł mój syn Szymuś , a o 10.35 córeczka Olcia. Boże, tamtych emocji i wielkiego wzruszenia nie da się opisać słowami Przecież kiedyś lekarze powiedzieli mi:facet, zapomnij, nigdy nie będziesz miał swoich dzieci, a dziś trzymam je w ramionach. Do końca życia będziemy Bogu dziękować za wielki podwójny cud, jakiego doznaliśmy w dniu narodzin naszych dzieci.
Przez ostatnie dwa lata, choroba nadal jest i niestety, pomimo ośmiu operacji RPLND, sześciu seriach kolejnej chemii i leczeniu lekiem wcelowanym, nadal postępuje. Polscy lekarze nie widzą już możliwości leczenia, a na jedyną chemioterapię NFZ odmówił refundacji, nie widząc powodu do tego, aby mnie ratować. Jedyną szansą jest teraz dla mnie leczenie w Stanach Zjednoczonych – tam stwierdzono, że można mnie jeszcze leczyć. Wiem, że to nie koniec mojej walki, ale teraz też muszę walczyć, bowiem, że mam dla kogo.
Od zeszłego czwartku Jacek jest w domu. Z dnia na dzień widze jak odchodzi jego osobowość, ma zaniki pamięci, coraz trudniej wypowiada słowa, ale jak to On z wielką pokorą i cichością niesie swój krzyż cierpienia… W niedziele rano miał kryzys, łzy same cisneły mu sie do oczu, powiedział ze chce wracać do szpitala bo nie potrafi pogodzic sie z tym że NAS traci…
Widze jak za wszelką cene chce zebrać siły by żyć jak dawniej. Próbuje mi pomagać jak może najlepiej, to niesamowity człowiek i wiem, że nikt nigdy mi go nie zastąpi…
Dużo rozmawiamy, o strachu, o tym co będzie dokąd Nas Nasz pociąg zawiezie….Chyba jeszcze nigdy nie mówiłam mu tak często „kocham Cię”, jestes dla mnie ważny… Myśle ze słowo BEZSILNOŚĆ nabiera dzis dla mnie nowgo znaczenia…Robię, co potrafię najlepszego, staram sie dużo usmiechać, choć czasem to takie trudne, ale chcę mu ofiarowac spokój i opieke…
Jest wielka Sobota, siedzę z Olcią w cichym mieszkaniu, w którym za ścianą leży Jacek. Dziś wiem że do tej pory nie rozumiałam tak naprawdę Męki Pańskiej. Wczorajszy wielki Piątek, był prawdziwym podążaniem za Chrystusowym krzyżem, słabość, problemy z mówieniem, ból na który już czasem morfina nie pomaga, wyniszczenie, wychudzenie, opuchlizna i problemy z przełykaniem, to Golgota pod którą zamierza każdego dnia Jacek………………
Wczoraj wieczorem pisanie tego wpisu przerwał mi jęk Jacka, jego stan po godzinie 22 drastycznie się pogorszył. Zaczął się ogromny problem z oddychaniemi boleści. Po podanym zastrzyku Jacek na godzinę zasnął … Obudził się w potwornych męczarniach, był w amoku, chciał wstawać i mimo moich błagań szarpał się ze mną… Podane dawki morfiny dopier po godzinie 3 wnocy przyniosły ulgę, wyłączyły mu świadomość… Przez 4 godziny konał w mękach tak wielkich że błagałam Boga żeby zabrał go do siebie i ulżył w cierpieniu, każdy oddech sprawiał mu ból. Razem z wydychanym powietrzem wydawał odgłos jęczenia….Rano udało się go spokojnie ułożyć na plecach, podpiąc kroplówke, jego stan był krytyczny, oddech ciężki ale już spokojny bez bólu…
O godzinie 11 45 przytuliłam go i powiedziałam ze idę zjeśc sniadanie Wielkanocne do mamy pół piętra niżej. Po 12 minutach Ola zaczeła za wszelką cenę ciągnąc mnie na góre do taty. Kiedy weszłam do niego, jego oddech zaczynał ustawać, wziełam jego ręke,a On ją uścisnął-wiedziałam ze to jego pożegnanie, zaczełam głasakać go i mówić spokojnym głosem żeby się nie bał, że bardzo go kocham….Jacek jeszcze trzy razy złapal oddech i odszedł do domu Ojca………
Nie moge napisać że tu kończy się Nasza historia bo ona nie ma zakończenia, bo miłość nie zna granic i nawet śmierć jej nie pokona….
Dziś o godzinie 17 zabrano ciało Jacka do kremacji. O godzinie 23 w małej urnie przywieziono prochy mojej miłóści. Teraz jest pierwsza w nocy, Jacek jest z nami w pokoju w którym odchodził do Domu Naszego Ojca… Pierwsze jak weszłam z urną do mieszkania zaniosłam go do pokoju dziecinnego żeby zobaczył jak śpią, potem pokazałam mu mieszkanie i opowiedziałam o wszystkim co się teraz dzieje… To mistczna i niezwykła chwila z której czerpie siłe pełnymi garsciami. Pogrzeb juz w zasadzie gotowy zgodnie z wolą jaka miał Jacuś, pozostało mi jeszcze jedno zadanie do wykonania, a mianowicie napisac kilka słów, które chciał bym powiedziała podczas pogrzebu, Jacku nie wiem czy zrobie to godnie ale zrobie wszystko by znależć siłe i mądrosć…..
Jacku tak bardzo chciałeś napisać list na dzisiejsze pożegnanie, ale zabrakło czasu, siły mimo iż dopilnowałeś aby pozałatwiać wszystkie pozostałe sprawy, zanim odejdziesz.
Wiem jak bardzo ważne było dla Ciebie abym się nie poddała, dlatego postaram się dziś powiedzieć kilka słów za Ciebie. Przez kilka dni zabierałam się do napisania tego listu i po raz pierwszy w życiu sprawiło mi wielką trudność napisać cos wyjątkowego, bo przecież każdy kto tutaj dzisiaj przyszedł towarzyszyć ci w ostatniej podróży do Domu Naszego Ojca zgodzi się ze mną ze taki właśnie byłeś –bardzo wyjątkowym ale jakże skromny człowiekiem.
Pozwólcie ze rozpocznę te kilka słow od tekstu który był naszym mottem moim i Jacka
Mój przyjaciel otworzył szufladkę w komodzie swojej żony i wyjął z niej mały pakiecik owinięty w bibułkę. To – powiedział – nie jest zwykłe zawiniątko – to jest biżuteria na specjalną okazje. Wyrzucił opakowanie ukrywające zawartość i przyjrzał się złotej zawieszce symbolizującej aniołka. Kupiłem to jej 9 lat temu, kiedy po raz pierwszy zachorowała na raka, nigdy jej nie założyła czekała z tym na jakąś specjalną okazje!
Więc dobrze – pomyślał dzisiaj zdarzyła się ta odpowiednia okazja. Zbliżył się do łóżka i ułożył łańcuszek przy jej głowie, obok innych rzeczy. Niedługo będzie ją ubierać do trumny.
Po ciężkiej chorobie zmarła. Potem patrząc się w moją stronę powiedział: Każdy dzień, który przeżywasz jest ta specjalna okazja! Nasze okazje już minęły. Nie warto było zostawiać wszystkiego na potem.
Jacku pewnie powiedziałbyś jeśli już musimy to króciutko, jak więc mówić o tobie nie używając słów które same cisnął się na usta, jak opowiedzieć o twojej heroicznej walce z chorobą, która mimo iż byłeś młody sprawiła ze musiałeś wcześnie dojrzeć .
Jacku dawałeś nadzieję wszystkim, którzy zmagali lub zmagają się z chorobą nowotworową. Każdym dniem udowadniałeś, że nie wolno się poddawać, że to nie rak dyktuje warunki, ale Ty sam. Nie zniechęcał cie fakt, że po nawrocie choroby statystyki były bezwzględne i nie dawały Ci szans na przeżycie, nie załamałeś się. Ty całym sobą udowadniałeś, że z chorobą można i trzeba żyć – roztaczałes plany na przyszłość, myślał o naszej rodzinie i pracy.
Żyłeś przyszłością. Mało jest ludzi takich jak Ty. Bo któż potrafiłby kpić i żartować z tak poważnej choroby? Któż wbrew radom wszystkich przychodziłby do pracy?.. . Otwarcie wyznałeś, że praca pomaga Ci walczyć z chorobą. Konsekwentnie pokazywałeś, że jesteś profesjonalistą i że dasz radę. Nawet wtedy, kiedy było z Tobą już bardzo źle.
Tylu rzeczy nauczyłem się od Ciebie , Jacku… Nigdy nie czekałeś z niczym na później, a w ostatnich kilku miesiącach żyłeś pełnią, nikt tak ja ty nie potrafił cieszyć się z rzeczy małych i czerpać z każdej minuty swojego życia. Od pół roku wiedzieliśmy że Nasza walka z chorobą się kończy, ale Ty nie przegrałeś z chorobą , oswoiłeś ją, uczyniłeś towarzyszką i każdego dnia chciałeś pomagać innym chorym czy to poprzez działania w Fundacji Wygrajmy Zdrowie, czy poprzez dzielenie się z chorymi swoja siła i optymizmem
Nie bałeś się przyznać przed wszystkimi, że jesteś chory i że nie masz jednego jądra. Przez osiem lat widziałam każdego dnia z jaką ufnością w wole Bożą przyjmowałeś cierpienie, a mimo tego mówiłeś Aniu nie martw się, żyjmy tym co jest dzisiaj i nigdy nie usłyszałam od Ciebie słowa narzekania. A kiedy w ostatnim czasie bardzo cierpiałeś, i nie chciałeś widzieć jak się o ciebie martwię, więcej czasu poświęcałeś pracy
Nauczyłeś mnie, że człowiek ma prawo patrzeć na drugiego z góry tylko wówczas, kiedy chce mu pomóc, aby się podniósł. Nie znam drugiej takiej osoby, która miała by tyle wiary i dobroci dla drugiego człowieka. Zawsze byłeś gotowy pomagać innym nawet w najmniejszych problemach
Pokazałeś mi, że wszyscy chcą żyć na wierzchołku góry, zapominając, że prawdziwe szczęście kryje się w samym sposobie wspinania się na górę. Zawsze z wielka pokorą i skromnością podchodziłeś do swoich sukcesów i realizacji marzeń.
Myślę że wszyscy zapamiętamy cię Jacku jako pełnego ciepła i pozytywnej energii człowieka, któremu nawet w chwilach ogromnego cierpienia nie zabrakło poczucia humoru. Zapamiętamy Cię też jako kogoś, kto umiał i lubił słuchać.
Nie martw się o Ole i Szymonka bo jak przyjdzie odpowiednia pora razem z naszymi przyjaciółmi opowiemy jakim byłeś fantastycznym facetem, jak doskonałym pracownikiem i oddanym przyjacielem i wierzymy że będziesz czuwał na nami.
W imieniu Jacka i swoim chciałam złożyć serdeczne podziękowania wszystkim którzy w jakikolwiek sposób pomagali nam przez wszystkie lata walki z chorobą. Nie sposób wymienić wszystkich po imieniu, bo w całym tym nieszczęściu mieliśmy wielkie szczęście otaczać się ludźmi wielkiego serca.
„posłuchaj
to tylko teraz wydaje się takie trudne
potem będzie już łatwiej
powędrujesz w poprzek nocy i dni
do miejsca gdzie kończy się Czas
poprowadzi cię promień Światła
ten sam
który wpadał przez maleńkie okno z twego snu
otwierane i zamykane ruchem powieki
będzie ci lżej bo w drodze zgubisz zmęczone ciało
i żal za tym czego nie zdążyłeś opadnie szelestem
jak suchy liść
zabierzesz ze sobą jedynie miłość
ukrytą w kąciku krzywego uśmiechu
tylko tam była ostatnio bezpieczna
nie zatrzymuj się
idź
czekają na ciebie
ja odprowadzę cię myślą dokąd się da
a potem wrócę
muszę się tu jeszcze trochę pokręcić”